Lokalne kiełbaski (chyba jeszcze bez MOM-u, a może nie..:) tak nam zasmakowały, że śniadanie było identyczne, nie no był jeszcze pomidor. Kawa , szybkie pakowanie i o 11:30 byliśmy na dworcu autobusowym Isani, skąd odjeżdżają marszrutki do Sighnaghi. Marszrutki do Telavi stolicy Kacheti odjeżdżają z Ortachali. Do odjazdu zostało nam 1,5 godziny więc postanowiliśmy zwiedzić okolice. Toalety na dworcu odstraszyły tak bardzo, że stwierdziłam,że wytrzymam nawet 3 godziny..Po piwie w knajpie ze średnio sympatyczną obsługą, udaliśmy się na lokalny targ. No i się zaczęło. Już wiemy gdzie sprzedają czczę i domowe wino. Miejsce raczej rzadko odwiedzane przez turystów, otworzyło przed nami serca i korki (butelek czczy i wina):):):) Do tego degustacja serów, zdjęcia z rzeźnikami, mleczarkami i bimbrownikami... Było nam tam baaardzo miło. A w targowym kibelku pani kazała wytrzeć mi buty, wtrącając: „my tutaj dbamy o czystość”. Zweryfikujcie sami:):):) Wsiadając do marszrutki kierowca zapytał czy mamy jakieś namiary na noclegi, na co ja wyciągam mu adres i pokazuję, że my do Iury Kusrashviliego jedziemy. A on, że to jest Iura i przestawia mi pana kierowce innej marszrutki jadacej później do Sighnagi. Co się pózniej okazało, żona prowadzi kwatery a Iura jest kierowcą. W busie spotkaliśmy jeszcze 6- stkę polaków, i tak wymieniając spostrzeżenia na temat gruzji dotarliśmy na miejsce. Powitanie przez żonę Iury było naprawdę gruźińskie. Dostaliśmy przyjemny pokój z łazienką i małym aneksem kuchennym, niedaleko centrum za 15 gel:) Fajnie...:) Reszta Polaków również zdecydowała się zostać u Iury. Dwójka w jeszcze jednym pokoju a reszta pod namiotem. Po kawie i winie, które zaserwowała nam gospodyni, poszliśmy zwiedzać to urocze miasteczko. Wpływy włoskie rzeczywiście widać na każdym kroku. Byliśmy zachwyceni....widokami, architekturą, klimatem...Po drodze kupiliśmy domowe wytrawne wino i wróciliśmy do domu, nie zdając sobie sprawy, że nie jedliśmy nic od śniadania. Nasza cudna gospodyni widząc, że przyszliśmy od razu zaproponowała kolację. Miały być chinkali, bakłażany i sałatka. A dodatkowo została nam podana jeszcze czacza, słony ser i zimny arbuz... Byliśmy w niebo wzięci...:) I prawdą jest, że jeżeli chce się skosztować prawdziwego gruzińskiego jedzenia to trzeba to zrobić w domu. Wszystko smakowało wyśmienicie, a my z każdym kęsem patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem:) zapłaciliśmy 20 gel.
Po kolacji Wojtek został zwerbowany przez gruzińskich chłopów i zniknął. Wrócił z piwem, arbuzem i nowym kolegą- dyrektorem szkoły w Merisi. Wieczór jeszcze się nie skonczył...:)
p.s. A dlaczego to miasto miłości? w następnym wpisie...:)