Będąc w centrum informacji, pani nas obsługująca od razu zareklamowała miasto Sighnagi jako „Love city”:) a to dlatego , że w miasteczku znajduje się czynny 24 godziny na dobę pałac ślubów- takie gruzińskie Las Vegas:)
Tego dnia postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę do oddalonego o 2 km kompleksu klasztornego. Będąc na miejscu, stwierdziliśmy, że kościołów już oglądać nie będziemy i zobaczymy sobie tylko święte źródełko... Co się później okazało, trzeba zejść w dół samego wąwozu, po schodach, które nie miały końca..(jakaś polka policzyła, że jest ich ok 650:) Na dole kolejka, chcących doznać uzdrowienia i świętej łaski, więc chwilę popatrzyliśmy, na kąpiel ochoty nie mieliśmy i podeszliśmy już tym razem nie schodami a szutrową drogą do samego centrum... ok 6 km. Mała rozgrzewka przed nadchodzącym większym trekingiem:) Niezbyt udana wycieczka, popołudnie spędzone w domku bo lało jak z cebra, a wieczór miły w towarzystwie rodaków i trunków wszelkiego typu.
Dzisiaj powrót do naszej centrali- Tbilisi, szybkie zakupy i spotkanie ze znajomymi Wojtka, które rozpoczęło się w naszej knajpce Racha. Miało być jedno piwo, a była uczta w towarzystwie gruzinów, którzy częstowali i winem i jedzeniem, wznosili toasty, które rzeczywiścei mają w sobie coś magicznego...
Teraz przepakowywanie plecaków (zostawiamy część niepotrzebnych rzeczy w hostelu) i jutro godzina 9 wyjazd do Kazbegi... relacja być może po powrocie czyli za jakieś 3 dni lub tez za tydzień bo później mamy plan aby przenieść się do Swanetii...